Cóż...
Zaczęło się od tego, że nie dałam prelegentce posiłku ani
nawet herbaty w domu.
Przyjechała później, niż planowała, z powodu złych
nawet herbaty w domu.
Przyjechała później, niż planowała, z powodu złych
warunków atmosferycznych i musieliśmy zaraz ruszać na
miejsce wykładu, czyli do świetlicy.
Katarzyna przygotowała sobie sprzęt, ja ogarnęłam jeszcze resztki organizacji, wypakowałam torby, przekazałam polecenia i przybory paniom opiekującym się dziećmi, nastawiłam wodę na herbatę... (Musiałam naprawić gafę z domu w końcu...)
miejsce wykładu, czyli do świetlicy.
Katarzyna przygotowała sobie sprzęt, ja ogarnęłam jeszcze resztki organizacji, wypakowałam torby, przekazałam polecenia i przybory paniom opiekującym się dziećmi, nastawiłam wodę na herbatę... (Musiałam naprawić gafę z domu w końcu...)
I zaczęli się schodzić goście. Piszę "zaczęli", ponieważ był wśród nas jeden odważny mężczyzna - mój Zięć z córką i wnuczką. Obecnych było kilka osób z Tczewa oraz sporo osób z Trójmiasta. Łącznie kilkanaście osób.
Debiutowałam w roli konferansjerki prowadzącej.
Po czym głos przekazałam Katarzynie.
Wykład - a jakże by inaczej! - merytoryczny i konkretny. Już podczas prelekcji słyszałam słowa zaskoczenia i zadowolenia z tego powodu.
Kilka pań musiało wyjść w trakcie, niestety.
Te które zostały, załapały się na afterek. Wydaje mi się, że był jeszcze ciekawszy.
Do domu z Katarzyną dotarłyśmy ok. 21.
Dzisiaj mogę napisać: "Tak! Udało się!"
Jestem wdzięczna wszystkim, którzy się do tego dzieła przyczynili.
Mam ogroooomny niedosyt.
A Stowarzyszeniu bł. Mamy Róży (a tak!) dziękuję za pomysł i kibicowanie.
Do zobaczenia za miesiąc!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz